Islandia - kraina mchu i lodu oraz czarnych plaż.
Wodospad Skógafoss podziwialiśmy o zachodzie słońca i w porannych promieniach słonecznych. Mogliśmy oglądać podwójną tęczę mieniącą się na kroplach pary wodnej powstającej
pod tą 60 metrową kaskadą. Mogliśmy również stanąć twarzą w twarz z tą spływającą pionowo ogromną taflą wody. Byliśmy cali mokrzy, ale czego się nie robi dla takich wspomnień.
pod tą 60 metrową kaskadą. Mogliśmy również stanąć twarzą w twarz z tą spływającą pionowo ogromną taflą wody. Byliśmy cali mokrzy, ale czego się nie robi dla takich wspomnień.
Niedaleko naszego kempingu przy wodospadzie, w miasteczku Skógar znajdował się skansen z pięknie zachowanymi torfowymi domkami. Na pokryte mchem domki patrzyliśmy z daleka, ponieważ wejście połączone było ze wstępem do muzeum, a nas czekało jeszcze wiele atrakcji tego dnia. Mijająca nas przy kasach 30 osobowa i niezwykle głośna wycieczka mieszkańców południowych stanów USA przesądziła o odpuszczeniu tej atrakcji. Mimo wszystko miejsce wydaje się być bardzo ładne i dobrze oddające tradycyjny klimat Islandii.
Kolejnym punktem naszej wycieczki, punktem bardzo ważnym dla Majkiego był wrak samolotu Dakota. Ponoć nie warto, tłum ludzi i trzeba iść 4km przez pustkowie. Jednak podczas naszej wyprawy nie opuszczało nas ogromne szczęście do unikania tłumów, a widok niszczejącego wraku na czarnym pustkowiu w specyficznym islandzkim słońcu, przytłumionym dodatkowo unoszącą się w powietrzu bryzą z nad oceanu, był warty przejścia tych kilku kilometrów. Po raz kolejny ogarnęło nas wrażenie przebywania na innej planecie. Na planecie, na której niemal 45 lat temu wylądował awaryjnie ten amerykański samolot pasażerski.
Później przyszła pora aby ruszyć na półwysep Dyrhólaey. Z ogromnych klifów z zachwytem podziwialiśmy moc fal Oceanu Atlantyckiego roztrzaskujących się o wysokie skały. Mieliśmy też piękny widok na czarną plażę i formacje skalne znajdujące się na niej w oddali. Trafiliśmy akurat na przypływ, woda zajmowała więc niemal całą plażę, przez co również nie mieliśmy możliwości aby zejść ze skał na samą plażę. Magiczny widok, a potęga ogromnych fal wręcz niesamowita!
Nasza trasa prowadziła dalej przez Vik, więc zatrzymaliśmy się na kilka chwil w tym malowniczym miasteczku, żeby pospacerować chwilę po czarnej plaży. Czarny piach i czarne skały wystające w oddali z wód oceanu w promieniach słońca prezentowały się magicznie.
Do celu naszego wieczornego postoju pozostawało nadal mnóstwo kilometrów. Jednak krajobraz zmieniający się po drodze z pięknego na bajeczny nie pozwalał nam na szybką i płynną jazdę. Gdyby doba była dłuższa, zatrzymywalibyśmy się pewnie dwa miliony razy, jednak ze względu na chwile uciekające zbyt szybko czasu starczyło tylko na milion postojów. Naszą uwagę przykuwały rozciągające się po horyzont pola mchu, niewielkie wodospady wypływające z przydrożnych skał czy jęzor lodowca rozpościerający się w oddali.
W całkowitych ciemnościach islandzkiej nocy dotarliśmy do Höfn- portowego miasteczka, które słynie z połowów langustynek. W planie mieliśmy kanapki z langustynkami z portowej knajpki, ale większość miejsc była już zamknięta i udaliśmy się na kolację do restauracji Pakkhús w samym porcie. W tej klimatycznej tawernie mogliśmy spróbować langustynek serwowanych na pizzy i wszystko było przepyszne!
Na koniec tego długiego i męczącego dnia, już na naszym kempingu mogliśmy jakby w nagrodę podziwiać (chociaż powinnam napisać, że ja mogłam, bo Majki bez soczewek niewiele widział) tańczącą na niebie różowo- zieloną zorzę. W otoczeniu miejskich świateł nie była tak wyraźna jak na ciemnym niebie, ale przenikające się smugi różowego i zielonego światła robiły na nas nadal ogromne wrażenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz